środa, 21 października 2015

Muszę to mieć - czyli o kultowej marce modowej Louis Vitton

Żeby kupić nawet najmniejszą rzecz z logo Louis Vuittona, same pieniądze nie wystarczą. Potrzebny jest jeszcze dokument ze zdjęciem, najlepiej paszport. Każdy klient firmowego butiku w Paryżu, Tokio czy Nowym Jorku, zanim zostanie obsłużony, musi zostać zarejestrowany.

Louis Vitton czyli klasa?

Jego nazwisko trafia do komputerowej bazy danych z dokładną informacją, co i kiedy kupił. Firmie nie chodzi wcale o to, żeby znać po imieniu wszystkich swoich fanów. Louis Vuitton po prostu zastrzega sobie prawo do reglamentowania sprzedaży. Klienci nałogowcy i klienci hurtownicy przy kasie mogą usłyszeć "nie", bo swój miesięczny limit vuittonów już wyczerpali. Jak dużo, to za dużo - o tym decydują szefowie sklepów.

Dziwny sposób traktowania klientów w czasach, gdy raczej ubywa chętnych na skórzany kufer za 18 tysięcy euro, a nawet torebkę za 1500 trudno jest upłynnić. Tyle dokładnie kosztuje firmowy kopciuszek, lepsza wersja harcerskiego chlebaka: kawałek płótna, duże logo, pasek ze skóry. Im bardziej widać, że to Vuitton, tym drożej. Zaprojektowane na spółkę przez Marca Jacobsa, dyrektora kreatywnego firmy, torebki - gwiazdy sezonu - kosztują od 5 do 12 tysięcy euro. Znikają ze sklepu w dniu dostawy. Kto nie zdąży, może się wpisać na listę oczekujących. W całej Europie na przebój letniej kolekcji czeka właśnie tysiąc osób, a w Japonii trzy tysiące. Bez gwarancji, że się doczekają. Teoretycznie vuittona może mieć każdy. W praktyce trzeba sobie na niego zasłużyć. To nie jest normalne. A okrągła rocznica, jaką Vuitton obchodzi w tym roku, może jeszcze tylko pogorszyć sytuację.

Paryskie matrioszki

A wszystko zaczęło się tak niewinnie i całkiem sympatycznie. Równo 150 lat temu paryski kaletnik Louis Vuitton dostał zlecenie życia. Cesarzowa Eugenia zamówiła u niego komplet podróżny, w jakim jej krynoliny mogłyby być bezpiecznie przewożone po całym świecie. Vuitton przyłożył się do roboty. Wymyślił zestaw lekkich kufrów, które załadowane można było bez obawy postawić jeden na drugim, a w przerwie między wojażami przechowywać jak rosyjskie matrioszki: mały w większym, a większy w największym. Dziwne, ale wcześniej nikt na to nie wpadł. Nikt też nie ośmielił się sprzedawać za grube pieniądze kufrów, toreb i waliz zrobionych z mało szlachetnego, choć solidnego płótna, w których skórzane były tylko wykończenia. Louis Vuitton od razu wpadł też na pomysł, by wszystkie produkty oznaczać firmowym znakiem. Najpierw był to czerwony pasek na beżowym tle, potem brązowo-beżowa szachownica, w końcu inicjały LV. Szachownica i inicjały stały się wkrótce przedmiotem niekontrolowanego pożądania. Oryginalne vuittony pod koniec XIX wieku mieli między innymi rosyjski car Mikołaj i hiszpański król Alfons XII. Wtedy też pojawiły się pierwsze podróbki, bezczelnie podobne do oryginału.

Przez następne 100 lat firma spokojnie się rozwijała i walczyła z falsyfikatami. Poza tym nie wydarzyło się nic ciekawego. Żadnych skandali, zero pretensji i reklamacji. Zadowoleni klienci pozwalali się fotografować na dworcach i lotniskach z prywatną kolekcją vuittonów. W archiwum firmy są między innymi zdjęcia Catherine Deneuve, Audrey Hepburn, Naomi Campbell, Sophii Loren i Joan Collins.

Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku Vuitton był synonimem klasy, ale nie wzbudzał emocji. Nowa torebka i walizka niewiele różniły się od tych sprzed 20 czy 60 lat. W samą porę do akcji wkroczył Bernard Arnault, człowiek spoza klanu Vuittonów. Porządny francuski burżuj: z dobrym wykształceniem, lekko drętwymi, czyli nienagannymi manierami i lisim uśmiechem.

Torebkowe imperium

Pieniądze zarobione na budowaniu apartamentów dla nowych pokoleń bogaczy zainwestował w firmę, która obsługiwała ich przodków. Louis Vuitton to był dopiero początek trwających kolejne 20 lat zakupów Arnaulta. Teraz należą do niego między innymi domy mody Christian Dior, Donna Karan, Givenchy, Kenzo i Lacroix, perfumy Guerlain, perfumerie Sephora, kilka zacnych marek biżuterii, szampana i koniaku. Razem tworzą największe na świecie imperium luksusu, grupę LVMH. Arnault sprawiedliwie troszczy się o wszystkie marki, ma jednak swoich faworytów: Diora i Louis Vuittona. Tak się akurat składa, że na obu zarabia najwięcej.

Aby uchronić Vuittona przed całkowitą utratą impetu, Arnault w 1996 roku z firmy kaletniczej przerobił go na dom mody. Wcześniej ten numer przećwiczyli między innymi Gucci, Prada oraz należący do LVMH Loewe i Fendi. Do takiej operacji oprócz sprawnego menedżera potrzebny jest jeszcze etatowy kreator. Do Paryża ściągnięto więc z Nowego Jorku Marca Jacobsa. Zdolnego, umiarkowanie niesfornego projektanta, speca od stylu nowej bohemy. Arnault dał mu pełną swobodę przy projektowaniu ubrań pod warunkiem, że dorzuci do nich kilka torebek. Do premierowej kolekcji pret-a-porter Jacobs "dorzucił" jedną. Do najnowszej - 40. Tyle, ile modelek chodzących po wybiegu.

Nawet najlepsze domy mody na ubraniach zarabiają mało. Żyją z perfum, kosmetyków, torebek i butów. Louis Vuitton na pret-a-porter nie zarabia prawie nic i w ogóle tego nie ukrywa. Raptem w kilku z 308 firmowych butików można zobaczyć jakąś sukienkę zaprojektowaną przez Jacobsa. Bardzo ładną, ale za drogą nawet dla nieprzyzwoicie bogatych. Perfum ani kremów Vuittona nigdy nie było i pewnie nie będzie, bo to zbyt proste zagranie pod publikę. Firma obstawiła działkę większego ryzyka - drogie dodatki. Zadanie Jacobsa polega na tym, żeby ryzyko zminimalizować. Ma do tego wystarczająco talentu i firmowych pieniędzy.

Zbawca Azji

Gdy okazało się, że w Japonii Louis Vuitton jest bardziej popularny niż pokemony, Jacobs zatrudnił do współpracy lokalnego artystę Takashi Murakami. Powstała cała kolekcja torebek wymalowanych w pastelowe kwiatuszki i uśmiechnięte buźki - bestseller ubiegłej wiosny.

Hit 2002 roku był efektem kolaboracji Jacobsa z europejską artystką Julie Verhoeven: klasyczny Vuitton obszyty kolorowymi kawałkami skóry, które udawały narysowane przez dziecko drzewka, domki i kwiatuszki. "Harper's Bazaar" napisał, że to "bajkowe dzieło sztuki", chociaż, prawdę mówiąc, torebka była tylko nieco mniej kiczowata niż murowany przebój lata 2004 - model inspirowany filmem "Kleopatra". Z rączką typu chomąto, złotą klamrą wielkości pięści Gołoty i złotym logo na białym płótnie. Luksusowa tandeta za 4170 dolarów. O, przepraszam, tak pisać nie można. Przecież to Vuitton! Czyli Paryż, prestiż, tradycja, klasyka etc.

Prawda. Prawda jest też taka, że Vuitton jest Stalinem kapitalizmu. Stoi za nim gigantyczny budżet reklamowy LVMH, który w prasie działa skuteczniej niż cenzura. Vuitton jest tak potężny i pewny siebie, że może rękami Marca Jacobsa robić największy kicz, ale złego słowa nikt nie powie.

Sam projektant ma związane ręce. Arnault kupił ponad połowę udziałów w jego amerykańskiej firmie matce. Na wszelki wypadek, gdyby Jacobs okazał się zbyt samodzielny albo zaczął za bardzo "gwiazdować". A tak wszystko działa zgodnie z zasadą: zamówione, zapłacone, zrobione. Ładne czy brzydkie, jakie to ma zresztą znaczenie, skoro bezkrytyczni wyznawcy kultu Vuittona wpadają w ekstazę na sam widok inicjałów LV. A są wśród nich między innymi naprawdę dobrze ubrane i sławne Sarah Jessica Parker i Madonna oraz nieźle rozebrana latynoska piosenkarka i aktorka Jennifer Lopez. Lopez, utożsamiana raczej z brakiem gustu i talentu, była gwiazdą ostatniej kampanii reklamowej Vuittona. Na billboardach pojawiła się z komputerowo odchudzonymi dolnymi partiami ciała.
Widać, że Vuitton lubi poprawiać rzeczywistość. Trzeba też przyznać, że robi dużo dobrego dla biednych. Prawie wszystkie modele torebek są błyskawicznie kopiowane w chińskich i tureckich fabrykach. Budżet państwa na tym nic nie zyska, ale kilka tysięcy rodzin szwaczek ma z czego żyć. Efekt ich pracy jest też coraz lepszy, coraz bardziej podobny do oryginału. Może więc już wkrótce autentyczny Louis Vuitton będzie zajmować się tylko najbardziej skrajnymi przypadkami klientów masochistów. Pozostałych sprawnie obsłużą azjatyccy i euroazjatyccy producenci podróbek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz